Akcja zerowanie. Minirecenzje w pigułce. Część siódma

 


Dzień dobry! 🙂
Czas na kolejną porcję kosmetycznych „śmieci”, które doczekały się prezentacji w pełnej krasie. Wśród nich są starzy znajomi, kilka nowości oraz takie produkty, o których lepiej jak najszybciej zapomnieć. Kto ciekaw – zapraszam!

W ostatnich miesiącach wróciłam do niezastąpionego Vichy Dercos Deep Purifying Shampoo, który u mnie pełni także funkcję peelingu. To bardzo wygodna opcja, szczególnie w podróży. Szampon świetnie radzi sobie ze zmianami łuszczycowymi, niweluje swędzenie, a dodatkowym bonusem jest efekt zwiększonej objętości włosów po użyciu.

Na co dzień sięgałam z kolei po Vichy Dercos PSOlution Kerator-Reducing Treatment Shampoo Psoriatic-Prone Scalps. Wypadł naprawdę nieźle, a dużym plusem jest przyjemny zapach – co w tego typu produktach nie jest takie oczywiste. Być może jeszcze do niego wrócę.

Ogromnym zaskoczeniem okazał się Cantabria Labs Iraltone Fortifying Shampoo, który kupiłam bardziej z ciekawości niż z przekonania o jego skuteczności. I co się okazało? Rewelacyjna formuła, która daje mi efekt w stylu wash&go i przyjemność w trakcie używania. Konsystencja i zapach są bardzo komfortowe, a włosy pozostają miękkie, jedwabiste i łatwe do rozczesania. Chcę więcej! Na pewno kupię kolejne opakowanie.

Kiedyś bardzo lubiłam stosować Philip Kingsley Elasticizer Therapies i pewnie nadal by tak było, gdyby nie cudowna odżywka Hairmoji Chill. Od roku to mój absolutny faworyt. Zużyłam więc Elasticizer do końca, ale wątpię, bym jeszcze kiedyś do niego wróciła.

Jeżeli śledzicie moje wpisy na bieżąco, wiecie, że zachwycałam się szamponem Hairy Tale Squeaky Clean. Ponieważ jednak odstawiłam na dobre zioła i hennę, odkryłam dla niego nowe zastosowanie. Okazał się IDEALNY do ekspresowego czyszczenia gąbeczek do makijażu oraz pędzli – zwłaszcza tych z naturalnego włosia. Równie dobrze działa pod tym kątem Dragon Wash, ale Squeaky Clean dodatkowo korzystnie wpływa na sam materiał, z którego wykonane są gąbki. Wrócę na pewno, bo relacja ceny, pojemności, wydajności i efektów jest tutaj świetna.

Do ulubieńców dołącza także duet Hairmoji Juicy Curls (aktywator skrętu) i wspomniana już odżywka Chill. To kosmetyki, które zdecydowanie zasługują na osobny wpis – i oczywiście zobaczycie je jeszcze w kolejnych częściach „zerowania”. 🙂

Na koniec ciekawostka: Togethair Trattamento Capelli Safe Color Pre Dye Oil, którego używałam razem z farbą – zgodnie z zaleceniem mojej fryzjerki. Efekt? Włosy po farbowaniu wyglądały naprawdę bosko! Już nie wrócę do tego produktu, bo postanowiłam powrócić do naturalnego koloru włosów, ale jeśli ktoś regularnie farbuje, to zdecydowanie warto spróbować.


Akcja zerowanie – oczyszczanie twarzy pod lupą

Lubię mieć pod ręką płyn micelarny, więc podczas zakupów sięgnęłam po Nivea Micellar Water Regenerating +5% Serum with Panthenol & Squalane. Czy okazał się wyjątkowy? Trudno powiedzieć. Spełniał swoje zadanie, ale niczym szczególnym się nie wyróżniał. Przyznam, że z Nivea mam słabość do wersji różanej oraz dwufazowego płynu do demakijażu oczu – i do nich pewnie chętniej wrócę. Ale jeśli trafi się promocja, to być może kupię go ponownie. Duże opakowanie + dobra cena = czemu nie. 🙂

Wśród ulubieńców nie może zabraknąć klasyków: Clinique Take The Day Off Cleansing Balm oraz bareMinerals Pureness Gel Cleanser – oba produkty były już omawiane na blogu. Miłym zaskoczeniem okazał się natomiast żel Peter Thomas Roth Water Drench Hyaluronic Cloud Makeup Removing Gel Cleanser. Bardzo dobrze radził sobie z demakijażem, gdy tego potrzebowałam, ale jednocześnie jest dość mocny. Używałam go więc nieregularnie, dopasowując częstotliwość do kondycji skóry. Raczej nie wrócę, choć oceniam go całkiem pozytywnie.

Wielka miłość i absolutny HIT to Oio Lab O-Mega Milk – oczyszczające mleczko i nawilżająca maska do twarzy. Doczekało się już osobnej recenzji TUTAJ. Na pewno będę wracać, bo już teraz bardzo mi go brakuje!

Za to ogromnym rozczarowaniem okazał się Krave Beauty Make Up Re-Wined Transforming Jelly Oil Cleanser. Czytałam o nim tyle dobrego, że spodziewałam się zachwytu. Niestety, nic z tego. W teorii konsystencja była ciekawa – olej w żelu, który pod wpływem wody zmienia się w mleczną emulsję. W praktyce, żeby poradził sobie z nawet lekkim makijażem, musiałam używać sporej ilości produktu. W innym przypadku tracił poślizg, a skóra stawała się nieprzyjemnie szorstka. Nie rozpuszczał też dobrze kolorówki ani SPF. Zdecydowanie nie wrócę. Lubię ofertę Krave Beauty, ale ten kosmetyk mocno mnie zawiódł.

Na koniec perełka za grosze – Isana, Żel do mycia twarzy bez mydła z Rossmanna. Kupiłam z czystej ciekawości, bez większych oczekiwań, a okazało się, że to naprawdę przyzwoita budżetowa opcja. Nie jest to kosmetyk wyjątkowy, ale spełnia podstawowe kryteria: dobrze oczyszcza, nie podrażnia i jest niedrogi. Nie odmienił mojego życia i nie sprawił, że pobiegnę po kolejne opakowanie, ale dobrze wiedzieć, że w drogerii można znaleźć takie praktyczne i dostępne rozwiązania.


Pielęgnacja w pigułce – kilka kosmetycznych wrażeń

Przekornie przypomnę o Ph.Doctor Delikatnej emulsji do mycia twarzy, która naprawdę pokonała mnie swoim zapachem. Wspominałam o niej już przy poprzedniej okazji TUTAJ i zdania nie zmienię – na rynku nie brakuje znacznie lepszych opcji.

Dla porównania, Natural Secrets Łagodny żel do mycia twarzy również nie zachwyca aromatem, ale w przeciwieństwie do emulsji, jestem w stanie go używać i doceniać. To naprawdę delikatny, a jednocześnie skuteczny produkt. Pewnie jeszcze kiedyś do niego wrócę.

Nie planuję już powrotu do Skin Science Stem Cell-Line Astral Glow Serum, ale gdybym miała wybierać coś z tej serii, postawiłabym raczej na Stem Cell-Line Molecular Ironing Cream.

Miałam też okazję poznać Ph.Doctor Tetra C Serum i w pełni rozumiem, dlaczego cieszy się taką popularnością. Stawiam, że największym atutem jest jego przyjemna konsystencja. Pisałam o nim więcej TUTAJ. Sama jednak nie planuję powrotu.

Bardzo spodobała mi się propozycja The Ordinary Saccharomyces Ferment 30% Milky Toner. To ciekawy kosmetyk, choć nie wiem, czy sięgnę po niego ponownie – traktuję go raczej jako nadprogramowy dodatek, a coraz bardziej dążę do minimalistycznej pielęgnacji. :D

A skoro o must-have mowa – moim wyjazdowym niezbędnikiem okazała się Tatcha Luminous Dewy Skin Mist (miniatura). O niej jeszcze na pewno napiszę, bo zdecydowanie jest o czym. :)

Kosmetyczne drobiazgi, do których chętnie wracam

W pewnych kwestiach mocno przywiązuję się do konkretnych produktów czy marek – i tak właśnie jest w przypadku mydła w płynie Cztery Szpaki Korzenna Kola. Chwaliłam je już wiele razy na blogu, podobnie jak inne warianty. To także moje ulubione mydło kuchenne – perfekcyjnie usuwa niechciane zapachy ze skóry dłoni, a przy tym nie przesusza ich. A w kuchni, jak wiadomo, ręce myje się wyjątkowo często. Uzależniłam się od tych mydeł. :)

Lubię również wracać do Farmona Herbal Care – żel do higieny intymnej Czystek & Kora dębu. Spełnia swoją rolę, a wybór konkretnego wariantu zależy u mnie głównie od dostępności w sklepie.

Świetnym kremem do torebki (ale nie tylko) jest Nursem Caring Hand Cream. Lekkie, funkcjonalne opakowanie, praktyczne zamknięcie na zatrzask oraz przyjemna formuła, która szybko się wchłania i pozostawia dłonie miękkie i aksamitne, sprawiają, że z pewnością kupię go ponownie. Nie mówię „nie”. ;)

Na mojej szybkiej liście ulubieńców podczas zakupów wciąż znajduje się także Vichy Stress Resist 72h Roll-On AntiPerspirant Deodorant. Skuteczny i niezawodny – zawsze mogę na niego liczyć. Nie kupuję go już tak regularnie jak kiedyś, ale i tak wracam do niego z przyjemnością.

Moja Osoba doskonale wie, jak bardzo lubię ofertę Bath & Body Works. Tym razem padło na żele pod prysznic Iced Sugar Plum Shower Gel oraz Jolly Gingerbread Village Body Wash. Muszę przyznać, że kompozycja zapachowa tego pierwszego skradła moje serce! Z tej samej linii mam jeszcze krem do ciała i szkoda, że już niedługo się skończy. Niestety, to edycja limitowana.

Pielęgnacja włosów – zmiany i nowe wybory

W pielęgnacji włosów sporo się u mnie zmienia – przede wszystkim wracam do naturalnego koloru i żegnam zestaw masek do jego odświeżania.

Przez długi czas byłam wierna Goldwell Color Revive Color Giving Conditioner Cool Brown & Warm Brown i być może wrócę kiedyś do podobnego produktu, ale już w innym wariancie. To świetne kosmetyki, choć nieco problematyczne – wymagają używania rękawiczek ochronnych i dokładnego czyszczenia wanny po aplikacji. Efekt nie jest trwały i stopniowo się wypłukuje, ale mimo codziennego mycia włosów kolor utrzymywał się nawet do 10 dni, co w przypadku tego typu produktów jest naprawdę dobrym wynikiem. Dla porównania miałam wcześniej maski, które znikały już między pierwszym a drugim myciem. Na plus zasługują także kolory – zgodne z nazwami i mocno nasycone. Najczęściej mieszałam oba warianty w proporcji 1:1.

Jak wspomniałam wyżej, osobnego wpisu doczeka się Hairmoji Chill – Regenerująca odżywka, która zdecydowanie zasługuje na więcej miejsca.

O Living Proof Perfect Hair Day Body Builder i Insight Volumizing Shampoo pisałam już wcześniej i nie wykluczam, że jeszcze się tutaj pojawią. Inaczej jest w przypadku autorskiego peelingu trychologicznego Ekspert Kosmetyczny Joanna Skrzypczak – Przetłuszczone Dziki. Sam produkt uważam za świetny – sprawdził się u mnie rewelacyjnie, o czym pisałam już tutaj: https://www.1001pasji.com/2024/12/akcja-zerowanie-minirecenzje-w-piguce.html. Jednak z biegiem czasu zaczęły mi przeszkadzać treści publikowane na Instagramie przez autorkę marki. Zwyczajnie przestały być spójne z tym, co chcę wspierać swoimi zakupami. Dlatego choć sam peeling bardzo doceniam, raczej nie wrócę do niego ponownie. Zamiast tego postawię na Simone Trichology Dermo Capillary Mask Treatment, a na wyjazdy i specjalne okazje pozostanę wierna szamponowi Vichy.

Trochę szkoda, bo produkt naprawdę zasługuje na uwagę, ale na pewnym etapie pojawił się duży rozdźwięk wizerunkowy – a to już nie są treści i działalność, które do mnie przemawiają.

Pielęgnacja twarzy – balans i nowe odkrycia

W pielęgnacji twarzy próbuję znaleźć równowagę pomiędzy zmieniającą się kondycją skóry a jej potrzebami. Coraz bardziej odchodzę od pielęgnacji warstwowej na rzecz podejścia może nie minimalistycznego, ale z pewnością bardziej racjonalnego i dopasowanego. Nikogo więc nie zaskoczy obecność kremu Tatcha Indigo Overnight Repair, który doczekał się już pełnej recenzji: 👉 link do wpisu 

Niedługo sięgnę po kolejne opakowanie Oskia Rest Day Barrier Repair Balm, co zapewne zaowocuje osobnym wpisem. Doskonale uzupełnia mój plan pielęgnacji i muszę przyznać, że jestem oczarowana tym, co zaoferowała Oskia. Krem aka balsam jest treściwy, a jednocześnie całkowicie pozbawiony tłustości czy lepkości. Gładko sunie po skórze, pozostawiając ją przyjemnie zmiękczoną i wygładzoną. To prawdziwa elegancja kosmetyczna w połączeniu z rewelacyjnym działaniem. Co więcej – z powodzeniem mogę stosować go także samodzielnie.

Oskia H2 Glow Clarity Enhancing Nutri Serum to lekkie, wodne serum, które według producenta ma wyrównywać koloryt, nawilżać, wygładzać i działać antyoksydacyjnie. W praktyce okazało się idealną opcją, gdy szukałam czegoś naprawdę lekkiego, pozbawionego lepkości, a jednocześnie zapewniającego porcję nawilżenia i odżywienia – bez nadmiernego obciążania skóry.

Testowałam je w różnych kombinacjach pielęgnacyjnych i serum zawsze świetnie współpracowało z kolejnymi warstwami, także z makijażem – nic się nie rolowało ani nie zaburzało efektu końcowego.

Myślę, że jeszcze do niego wrócę. To bardzo dobry wybór zwłaszcza dla cer tłustych i mocno przetłuszczających się, które potrzebują lekkości, a jednocześnie solidnej dawki nawilżenia.

Świetnie sprawdził się u mnie również Szmaragdowe Żuki (Cetonia Rosa Canina) – balsam lipidowy. Nie zastąpi on co prawda mojego ukochanego balsamu Mahalo, ale pod wieloma względami stanowi jego ekonomiczną alternatywę. Mam do marki ogromną słabość – od lat imponuje mi wierność ich wartościom i spójność wizerunku.

Do ulubieńców trafiła także mgiełka Tatcha Luminous Dewy Skin Mist, której zdecydowanie chcę poświęcić osobny wpis. To produkt, który zasługuje na uwagę z wielu powodów – a ja odkryłam jego zalety nieco za późno 😉. Ale jak to mówią: lepiej późno niż wcale!

O produktach, które zawiodły

Nie przekonała mnie pielęgnacja Oio Lab.

  • Gel-Lotion Fusion – Skoncentrowane Serum Rozświetlające bardziej utrudniało niż pomagało. Rolowało się, komplikowało poranną rutynę i nie wnosiło niczego wartościowego.

  • Podobny poziom frustracji budziło Oskia Get Up and Glow Radiance & Energy Booster – oby nigdy więcej takich eksperymentów!

Z kolei Calming Facial Emulsion Forest Retreat okazała się… zwyczajna. Komfortowa konsystencja, przyjemne zachowanie na skórze, ale nic ponad to. A takich produktów znam naprawdę mnóstwo.


 🔴 Największe kosmetyczne rozczarowanie 2025 – Skin Science Exobiom

Kupiłam, zużyłam… i niestety pozostał duży niedosyt. Producent obiecywał „intensywnie odmładzający krem naprawczy” (cytuję z pełną premedytacją 😉), a w praktyce był to tylko lekki, estetyczny krem – daleki od moich oczekiwań.

✔️ Plusy? Konsystencja, wchłanianie, zapach – wszystko w porządku.
❌ Minus? Kompletny brak efektów. Liczyłam na realne wsparcie w regeneracji skóry, a nie dostałam niczego poza przyjemnym wrażeniem podczas aplikacji.

Mając ogromną słabość do linii Vegeboost, spodziewałam się podobnego poziomu. Niestety – Exobiom wypada blado.

Moim zdaniem:

  • sprawdzi się przy cerze mieszanej i tłustej

  • jest niewystarczający przy suchości czy dermatozach (trzeba „ratować się” serum lub olejkiem)

  • w cieplejsze dni również nie poprawił sytuacji

Na domiar złego – estetyka opakowania to rozczarowanie. Napisy ścierają się w trakcie używania, a słoiczek wygląda mało premium.

Skin Science – definitywne pożegnanie

O Light Shield SPF30 pisałam już wcześniej i nie będę się powtarzać. Dodam jedynie, że obecnie to produkt o zmienionej formule i nazwie – a ja nie planuję kupować nowej odsłony. Generalnie żegnam się z ofertą Skin Science i nie zamierzam testować nowości. Zostaję wyłącznie przy linii Vegeboost, którą nadal bardzo cenię.

Mały misz-masz w pielęgnacji

Tutaj również nie brakuje faworyta do pielęgnacji ciała – wielozadaniowego balsamu w wersji lekkiej, za którą jestem naprawdę wdzięczna marce. Werble dla… La Roche-Posay Lipikar Baume Light AP+M!

Koniecznie będę chciała wrócić do toniku Neauvia PHA Touch – jest rewelacyjny! Na razie muszę zrobić przerwę, bo stosuję Ph. Doctor Kwas mlekowy 12% – peeling do twarzy i ciała (moja recenzja 👉 link). To – moim zdaniem – jedyny kosmetyk z Ph. Doctor, który faktycznie działa i robi to świetnie. W zależności od kondycji skóry z pewnością jeszcze po niego sięgnę.

Przy okazji pokazuję też mojego wyjazdowego pewniaka, bez którego już nie potrafię się obejść – Kosas Sport Chemistry AHA Serum Deodorant Serene Clean (w wersji mini).

Nie mogę pominąć Zielonego Laboratorium Aksamitnego kremu do stóp – cudowny produkt i mam ogromną nadzieję, że nigdy nie zniknie z rynku!

Miło było poznać Nursem Caring Body Cream, ale to tylko jednorazowa przygoda. Na dłuższą metę męczył mnie zapach trawy cytrynowej, a sam balsam nie pokonał mocy działania mojego ukochanego LRP.

Na koniec zostawiam prawdziwy kosmetyczny koszmarMargaret Dabbs Miracle Foot Cream. Dostałam go w miniaturze jako dodatek do zakupów i nawet się ucieszyłam, bo od dawna interesowałam się ofertą tej marki. Rozważałam właśnie ten krem, choć po lekturze składu mój entuzjazm znacznie osłabł. Jak się okazało – słusznie.


Nie przypadła mi do gustu ani konsystencja, ani sposób, w jaki zachowuje się na skórze. A działanie? Żadnego „cudu” – wręcz przeciwnie. Już po jednorazowej aplikacji przesuszył mi skórę stóp. Próbowałam dać mu szansę jeszcze kilka razy, ale efekt był zawsze taki sam. Rozczarowanie totalne.

Ulubieńcy i rozczarowania  

Na liście moich absolutnych ulubieńców nie może zabraknąć Charlotte Tilbury Airbrush Flawless Setting Spray – o nim już kiedyś pisałam i nadal uważam, że to najlepszy produkt w swojej kategorii. Ostatnio testuję coś nowego, ale szczerze wątpię, by udało się przebić Charlottę.

Podobnie jest w przypadku Sisley Double Tenseur Instant & Long–Term, emulsji/serum, które jest po prostu bezkonkurencyjne. Kupuję je regularnie od kilku lat i choć ubolewam nad rosnącą ceną, trudno mi z niego zrezygnować.

Do tej listy dopisuję też Dermalogica Biolumin-C Serum – mój absolutny numer jeden wśród serum z witaminą C. Kocham za formułę i działanie – warte absolutnie każdej złotówki.

Wśród drobniejszych ulubieńców znajdą się także Lanolips 101 Ointment Glazed Donut & Green Apple. Od czasu do czasu kupuję coś innego, ale zawsze wracam do Lanolips, a wersje aromatyzowane sprawiają, że ich używanie to czysta przyjemność. Marzy mi się, by Ministerstwo wypuściło odsłonę w wersji Róża-Malina swojego flagowego balsamu „Miód” – kupowałabym go równie regularnie.

Produkty ochronne do ust – zachwyty i rozczarowania

Przy tej okazji wspomnę o pomadkach ochronnych, które zużyłam, ale które nie załapały się na zdjęcia. W ferworze porządków trafiły prosto do kosza, więc posłużę się wcześniejszymi fotografiami.

Ministerstwo pomadka ochronna – Róża-Malina
Największym atutem tej pomadki jest zapach (taki sam chciałabym w balsamie do ust!) oraz solidne opakowanie. Reszta… niestety rozczarowuje. Mam jeszcze wersję „Miód” i z nią również się męczę.

Zacznę od plusów: opakowanie jest świetne – porządne, trwałe, dobrze wykonane. Sztyft jest solidnie osadzony i mimo że twardy, nie łamie się podczas używania. Ale właśnie – ta twardość to problem. Każda aplikacja ciągnie usta, co jest nieprzyjemne. W upalne lato pomadka praktycznie nie zmieniała konsystencji, co potwierdza jej mocno woskowy charakter. Samo działanie? Przeciętne. W porównaniu do balsamu „Miód” to zupełnie inny – i dużo słabszy – produkt. Lubię Ministerstwo, ale spotkanie z ich pomadkami ochronnymi zaliczam do kosmetycznych rozczarowań roku.

Podopharm Skinflex Nourishing Lip Serum with Colostrum

Tu również zawód. Miałam duże oczekiwania, a dostałam przeciętniaka. Sztyft jest twardy, pod wpływem ciepła ust zostawia cienką warstwę natłuszczenia – wolę bardziej otulające formuły. Używam go czasem jako bazę pod inne produkty, ale nie planuję powrotu.


Augustinus Bader Lip Balm

Nie sądziłam, że tak szybko trafi do tego zestawienia. Opakowanie eleganckie, przyjemnie się po nie sięga – ale wnętrze? Zupełnie zwyczajne. Spodziewałam się więcej. Sam sztyft gładko sunie po ustach, daje delikatne wykończenie, ani zbyt cienkie, ani otulające – coś pośrodku. Brak zapachu, za to lekko gorzkawy posmak. Działanie przeciętne, a do tego produkt zużywa się w ekspresowym tempie, co przy tej cenie jest dużym minusem.

Co ciekawe – gdy resztki przełożyłam do słoiczka, używało mi się go znacznie przyjemniej i miałam wrażenie, że działa lepiej niż w formie sztyftu. Przedziwna sprawa! Nie wiem, czy powtórzę ten zakup, ale na pewno to doskonały pomysł na prezent – elegancki, luksusowy, efektowny. Dla siebie? Raczej nie. Dla osoby lubiącej kosmetyczne nowości – jak najbardziej.

Ph. doctor Lip Gloss SPF 50+ Mango

Ph. doctor Lip Gloss SPF 50+ Mango trafił do mnie w prezencie. Przez chwilę rozważałam zakup sama, ale ostatecznie zrezygnowałam, bo rzadko sięgam po produkty do ust z filtrem SPF. Wyjątkiem pozostaje dla mnie jedynie Ultrasun Lip Protection SPF 50, którego formułę bardzo cenię i chętnie zobaczyłabym także w wersji klasycznej, bez filtra.

Mimo wszystko ucieszyłam się z niespodzianki i dałam szansę błyszczykowi Ph. doctor.

Opakowanie i aplikacja

Opakowanie jest praktyczne, a aplikator wygodny – tutaj wszystko na plus. Sam błyszczyk ma średnią lepkość i najlepiej nakładać go w małych porcjach. Szybko przywiera do ust, co teoretycznie powinno być atutem, ale niestety pojawia się problem: niemal natychmiast tworzy się biała warstwa na ustach, która nie znika i jest mocno widoczna. Nie rozchodzi się poza kontur, ale i tak wygląda to mało estetycznie.

Zapach i smak

Lubię produkty do ust, które pachną i mają przyjemny smak. Tutaj jednak formuła totalnie mnie przytłoczyła.
Zapach Mango przypomina bardziej mieszankę tropikalnych owoców niż sam owoc – to jeszcze jestem w stanie zaakceptować.
– Problemem jest smak: przesłodzony, intensywny i męczący. Do tego stopnia, że sięgałam po błyszczyk wyłącznie wtedy, kiedy nie jadłam ani nie piłam – inaczej od razu musiałam go zetrzeć. To pierwszy raz, kiedy poczułam tak duży dyskomfort z powodu smaku kosmetyku do ust.

Formuła i działanie

Na początku wydawało mi się, że odżywcza formuła będzie dobrym rozwiązaniem. Niestety, pod koniec dnia moje usta były ściągnięte i lekko podrażnione.

Jedynym plusem, jaki mogę docenić, jest brak tłustości i lepkości – usta wyglądają gładko, a produkt faktycznie jest trwały. Szkoda tylko, że w tym przypadku trwałość działa na niekorzyść, bo wraz z nią utrzymuje się także biała poświata i intensywny smak.

Podsumowanie

Ph. doctor Lip Gloss SPF 50+ Mango to ciekawy pomysł, ale niestety nie dla mnie. Formuła nie trafiła w moje preferencje – głównie przez zapach, smak i efekt wizualny. Wiem, że istnieje wersja bez zapachu, jednak nie planuję jej testować.

Gdyby marka stworzyła podobny produkt, ale bez filtra i w neutralnej wersji – być może dałabym mu kolejną szansę. Na ten moment pozostaję wierna sprawdzonemu Ultrasun SPF 50. Bardzo rzadko wyrzucam nowe kosmetyki, jednak z wielu powodów (w tym również higienicznych) nie jestem w stanie oddać go komuś innemu. Używanie go z kolei, to droga przez mękę. Na takie produkty szkoda czasu, pieniędzy oraz uwagi.

Moje ostatnie kosmetyczne przemyślenia


Peter Thomas Roth Water Drench Hyaluronic Cloud Cream

Początkowo jego zakup wydawał mi się świetnym pomysłem – tzw. wodne kremy od dawna sprawdzają się u mnie znakomicie. Rok wcześniej z powodzeniem używałam Tatcha The Water Cream. Niestety, tym razem nie wzięłam pod uwagę zmieniającej się kondycji mojej skóry. Zaostrzenie łuszczycy i wysyp zmian na twarzy sprawiły, że produkt okazał się mało trafionym wyborem.

Nie mogę mu jednak odmówić potencjału – to lekki krem nawilżający, który w ciepłe dni świetnie sprawdzi się także jako baza pod makijaż. Dzięki formule łatwo można go wykorzystać w pielęgnacji warstwowej. W teorii – idealny. W praktyce, przy moich problemach skórnych, niestety nie. Gdyby nie łuszczyca, zużyłabym go w pełni. Raczej nie planuję powrotu.

Youth To The People Superfood Air-Whip Moisture Cream

Miniatura tego kremu sprawiła mi sporo przyjemności. Lekka, przyjemna formuła, którą z powodzeniem stosowałam w ciągu dnia. Może wrócę do niego w przyszłe lato – na dzień wydaje się wręcz stworzony. Plusem jest możliwość kupienia miniatur, więc pewnie się na nie skuszę.

Bielenda Make-Up Academie Glass Skin – nawilżająca hydro-baza pod makijaż z kwasem hialuronowym

Przez kilka sezonów regularnie do niej wracałam i nadal uważam, że to świetna drogeryjna perełka za grosze. Prosta, wielozadaniowa, dobrze nawilża i doskonale spełnia swoją funkcję. Obecnie zrobiłam sobie przerwę, ale powrót w przyszłości jest bardzo możliwy.

Do Neom Super Shower Power Body Cleanser wracam regularnie w sezonie letnim. Pisałam o nim więcej w tym wpisie i powrót do niego to tylko kwestia czasu — uwielbiam go!

Do stałych ulubieńców należy również Ziaja Med Kuracja ultranawilżająca Mocznik 5% emulsja do ciała. Choć chętnie poznaję nowe opcje, ten kosmetyk w pełni zasłużył na uznanie (recenzja tutaj).

Nowością w mojej pielęgnacji jest Medik8 C-Tetra Advanced Serum, o którym niedawno pisałam tutaj. Tak bardzo przypadło mi do gustu, że kolejne opakowanie już czeka w zapasach.

Zużyłam też kolejne opakowanie Skin Science Stem Cell-Line Molecular Ironing Cream i utwierdziłam się w przekonaniu, że to dużo lepsza opcja niż serum Astral Glow. Przemawia za nim nie tylko rodzaj opakowania, pojemność czy cena, ale przede wszystkim formuła lekkiej emulsji. Latem świetnie sprawdza się w roli lekkiego kremu, a jednocześnie może pełnić funkcję serum emulsyjnego w połączeniu z innymi kremami.

Czy jest niezbędny? Raczej nie :) To przyjemny dodatek w mojej letniej pielęgnacji, ale bez trudu można go zastąpić czymś innym. Nie wykluczam ponownego zakupu, choć będzie to zależało od wielu czynników. Na razie zostawiam go na liście — tak na wszelki wypadek.

Podopharm Skinflex – specjalistyczny krem do suchej skóry

To od lat mój absolutny must have. Jest jednym z tych kosmetyków, którego w mojej pielęgnacji po prostu nie może zabraknąć – zawsze mam w zapasie kolejne opakowanie.

Moja recenzja sprzed kilku lat (link do wpisu) pozostaje wciąż aktualna. Co więcej, z perspektywy czasu mogę śmiało napisać, że nie znalazłam niczego, co mogłoby realnie go zastąpić. Żaden inny produkt nie dawał mi takiej ulgi i efektu komfortu przy suchej, wymagającej skórze.

Cieszy mnie również to, że marka Podopharm się rozwija i konsekwentnie utrzymuje swoją pozycję na rynku. To daje poczucie bezpieczeństwa – wiem, że mój sprawdzony, niezastąpiony krem nadal będzie dostępny. To mój mały pielęgnacyjny klasyk, do którego wracam bez najmniejszych wątpliwości. 💙

ESPA Bergamot and Jasmine Hand Wash

Skusił mnie zapach… a właściwie jego obietnica. Niestety, rozczarowałam się – liczyłam na bardziej wyrazistą i trwałą kompozycję. Poza tym mydłu nie można nic zarzucić. Na pewno zostawię eleganckie opakowanie, bo świetnie sprawdzi się jako dozownik dla innego kosmetyku.

Jimmy Choo EDP

W ostatnich miesiącach skupiłam się na zużywaniu miniatur, odlewek i próbek, dlatego pełnowymiarowe flakony trochę poszły w odstawkę. Mimo to sięgnęłam po Jimmy Choo EDP – zapach, który kiedyś bardzo lubiłam i który przywoływał piękne wspomnienia. Zużyłam do końca, ale nie wrócę już do niego. Zmienił się mój gust i dziś ciągnie mnie w zupełnie inne olfaktoryczne rejony. Flakon jednak zostawię – planuję wykorzystać go dekoracyjnie.

Zużycia – pielęgnacja i małe perełki

Jeżeli chodzi o zużywanie sampli, tym razem zebrała się ich tylko garstka – już nie tak imponująca, ale zawsze coś. Wciąż też testuję jeden z zapachów od Victoria Beckham Beauty – 21:50 Rêverie, upewniając się, czy faktycznie chcę kupić pełnowymiarowy flakon. Na szczęście w sprzedaży pojawiły się tzw. travel size, więc chyba dylemat sam się rozwiązał. 🙂

Zanim przejdę do kolorówki (a uzbierało się jej naprawdę sporo!), na zakończenie jeszcze ostatnia porcja pielęgnacji – do twarzy, ciała, ust i włosów.

W tym zestawieniu znalazła się m.in. jedna z moich ulubionych masek od Ziai – skoncentrowana maska wygładzająca, kuracja olejkami arganowym i tsubaki. Wspominałam o niej wielokrotnie zarówno na blogu, jak i na Instagramie, ale naprawdę warto podkreślić to po raz kolejny – to prawdziwa perełka za grosze! Uwielbiam jej działanie i gdyby nie fakt, że skróciłam włosy (i na razie nie planuję ich zapuszczać), kupiłabym od razu kolejne opakowanie.

Obecnie jednak na prowadzenie wysunęła się maska Hairmoji Chill i jeśli miałabym zostawić tylko jeden produkt do aktualnego stosowania, to właśnie przy niej zostaję. Jestem jednak pewna, że prędzej czy później Ziaja znów wróci na moją półkę.


R+Co Bleu Highest Volumizing Mousse – pianka idealna dla cienkich włosów

R+Co Bleu Highest Volumizing Mousse to bez wątpienia jeden z najlepszych produktów do stylizacji, jakie miałam okazję testować w ostatnich latach. Na tle wielu pianek dostępnych na rynku ta wyróżnia się przede wszystkim lekkością i skutecznością, co czyni ją wyjątkową propozycją dla osób z cienkimi, delikatnymi czy przerzedzonymi włosami.

Formuła pianki sprawia, że włosy zyskują imponującą objętość bez efektu obciążenia czy sztywności. Co ważne, produkt świetnie unosi włosy u nasady, a jednocześnie pozwala zachować ich naturalną elastyczność i miękkość. To bardzo istotne, bo często przy tego typu kosmetykach efekt bywa odwrotny – włosy są co prawda pełniejsze, ale tracą swobodę ruchu. Tutaj nic takiego się nie dzieje.

Dodatkowym atutem jest subtelna tekstura, którą pianka nadaje fryzurze. Dzięki temu włosy wyglądają na gęstsze i bardziej zagęszczone optycznie. To szczególnie docenią osoby zmagające się z utratą objętości czy przerzedzeniem.

Przyznam, że sięgając po ten produkt, miałam pewne wątpliwości – obawiałam się kolejnej przeciętnej pianki, która na dłuższą metę nie wniesie niczego nowego do mojej pielęgnacji i stylizacji włosów. Tymczasem okazała się ona strzałem w dziesiątkę. Już po kilku użyciach wiedziałam, że to kosmetyk, do którego będę wracać.

Na blogu wspominałam już o pierwszych wrażeniach, jednak uważam, że R+Co Bleu Highest Volumizing Mousse zasługuje na oddzielny wpis i pełniejszą recenzję – to zdecydowanie produkt, który warto wyróżnić.

Ulubieńcy pielęgnacyjni – sprawdzone produkty, do których wracam

Ministerstwo – balsam/maska do ust „Miód” to zdecydowanie jeden z moich ulubieńców w swojej kategorii. Regularnie do niego wracam i za każdym razem mam cichą nadzieję, że marka wypuści kolejne warianty zapachowe – np. z serii Róża–Malina. Kupowałabym bez wahania!

O genialnym serum MZ Skin Hyaluronic Acid Hydrating Serum pisałam już wielokrotnie. To produkt, który absolutnie mnie zachwyca. Widziałam jednak, że marka nieco zmieniła jego nazwę i jestem bardzo ciekawa, czy formuła pozostała taka sama. Mam jeszcze opakowanie ze „starej” wersji, ale planuję sprawdzić także tę nową odsłonę – oby nic się nie zmieniło!

Kertyol PSO Concentrate z Ducray to kolejny produkt, który ma swoje stałe miejsce w mojej pielęgnacji. To jedyny kosmetyk z tej serii, do którego wracam i będę wracać. Świetnie działa – łagodzi, koi i niweluje swędzenie zarówno skóry głowy, jak i ciała. Przyznaję, że zapach jest dość męczący i wolałabym wersję bez perfum, ale skuteczność w pełni to wynagradza.

Po raz pierwszy sięgnęłam też po LRP Cicaplast B5 w wersji sprayu – został mi polecony m.in. do stosowania na skórę głowy, ale świetnie sprawdza się także do twarzy. Uniwersalny, wygodny i bardzo dobry produkt, do którego z przyjemnością będę wracać.

Na koniec zostawiłam Cicaplast B5 Baume, któremu reformulacja – zmiana wyszła mu zdecydowanie na plus! Obecna wersja jest dużo lżejsza, nie zostawia tak mocnej białej poświaty, a co najważniejsze – mogę go stosować także w ciągu dnia. Mam już kupione kolejne opakowanie i wszystko wskazuje na to, że zostanie ze mną na dłużej.

Kilka słów o produktach z filtrami, które w tym roku zdecydowanie stały się gwiazdami mojej pielęgnacji. Na pierwszym miejscu Singuladerm Xpertsun Urban Advanced SPF50+ – zarówno w wersji rich, jak i light. Do obu będę wracać w kolejnym sezonie, bo ich działanie i właściwości w pełni mnie zachwyciły.

Miłym powrotem okazał się również Martiderm The Originals Proteos Screen Cream SPF50+. To jednak propozycja typowo na tropikalne lato i wymaga solidnej, bogatej pielęgnacji pod spód. Choć teoretycznie wciąż widzę dla niego miejsce w swojej kosmetyczce, Singuladerm postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Dodatkowym minusem Martiderm jest wyraźna, intensywna perfumacja, która tym razem wyjątkowo mi przeszkadzała. Mam też wrażenie, że zmieniła się jego konsystencja – jest bardziej gęsta, kremowa i pozostawia lepkie wykończenie.

Na zakończenie wpisu zostawiam zestaw kosmetyków do makijażu. Uzbierało się ich naprawdę sporo, głównie dlatego, że postanowiłam systematycznie zużywać wszystko, co plątało się po kątach i czekało „na później”. ;)

Kolorówka Marc Jacobs Beauty to dziś już tylko wspomnienie i bardzo żałuję, że marka do tej pory nie doczekała się reaktywacji. W jej ofercie był m.in. świetny sypki puder Finish Line Perfecting Coconut Setting Powder, którego zużyłam kilka opakowań. Pisałam o nim obszernie w tym wpisie. Od dłuższego czasu szukam dla niego godnego zamiennika, ale nie jest to proste – szczególnie przy obecnych zmianach w formulacjach i eliminacji talku w kosmetykach.

Miło wspominam również spotkanie z brązerem Hean Luxury Sun Of Egypt w odcieniu Cocoa (wypiekany kremowy bronzer do twarzy i ciała), który otrzymałam jakiś czas temu. Używałam go okazjonalnie, choć najbardziej przeszkadzało mi zaskakująco mocne pylenie – jak na wypiekaną formułę było to dość nietypowe i skutecznie zniechęcało do regularnego sięgania. Sam kolor oraz efekt na skórze oceniam jednak na plus. Opakowanie nie należało do najbardziej udanych, choć posiadało naprawdę dobrej jakości lusterko. Tego bronzera już dawno nie ma w sprzedaży, a nawet gdyby wrócił – nie wiem, czy bym się zdecydowała. Tym bardziej, że aktualna oferta Bell stanowi sporą konkurencję w tym segmencie cenowym.

Do kategorii kosmetyków „na jednorazowe spotkania” zaliczam także Paese Glowing Powder, Mgła Pudrowa 11 Light Beige. Moim zdaniem to ciekawa propozycja dla osób, które lubią subtelne rozświetlenie i nie przeszkadza im nieco oldschoolowa formuła. Odcień, który miałam, zawierał sporo perłowego pigmentu – w zależności od sposobu aplikacji efekt na skórze był inny. Najbardziej polubiłam nakładanie pędzlem z naturalnego włosia (wiewiórka), dzięki czemu puder zostawiał delikatny woal i pięknie odbijał światło. Sama struktura produktu była jednak sucha, kredowo-mączna, przez co potrafił podkreślić niedoskonałości skóry. Zużywałam go długo – głównie dlatego, że traktowałam go wyłącznie jako rozświetlacz i chciałam sprawdzić go w różnych warunkach, przy różnej kondycji skóry. Ostatecznie przekonałam się, że nie jest to produkt dla mnie.

Cudownym wspomnieniem pozostaje dla mnie błyszczyk do ust Shiseido Laquer Gloss RS 306 – linia, której niestety nie znajdziemy już w sprzedaży. Wielka szkoda! Formuła, konsystencja, kolor, aplikator, a przede wszystkim przyjemność używania przypominają mi, że Shiseido naprawdę potrafi tworzyć fenomenalne kosmetyki do ust. Mam nadzieję, że marka zdecyduje się wypuścić coś podobnego – albo jeszcze lepszego. Czekam z niecierpliwością.

Do pożegnań zaliczam również By Terry Terrybly Densiliss Concealer 02 Vanilla Beige. Zużyłam niezliczoną ilość opakowań, a kiedy wreszcie pomyślałam o recenzji, okazało się, że został wycofany i zastąpiony przez Hyaluronic Hydra-Concealer. Na razie nie planuję po niego sięgać, bo mam swoich ulubieńców i nowego faworyta, ale pewnie prędzej czy później ciekawość weźmie górę.

A skoro mowa o korektorach, nie sposób nie wspomnieć o prawdziwym odkryciu – Erborian BB Eye Cream & Concealer Smoothing Eye Cream + Concealer “Baby Skin” Effect 3-in-1 SPF20. O rany, jakież to dobre! Idealny odcień, świetna formuła i zachowanie na skórze. CUDO! Minusem jest jedynie krótkie, 3-miesięczne PAO i ograniczona dostępność. Dlaczego mogę go kupić tylko w wybranych miejscach? To naprawdę irytujące. Wiem jednak, że jeśli w mojej kolekcji zrobi się miejsce na nowy korektor, ten produkt wróci do mnie bardzo szybko.

Dobrze wspominam też bazę pod cienie Pat McGrath Labs Intensifeyes Longwear Primer, choć nie przepadam za szklanymi opakowaniami. Do niej jednak raczej nie wrócę – MAC Prep + Prime 24-Hour Extended Eye Base to dla mnie absolutny numer jeden i tutaj nie mam żadnych wątpliwości.

Bardzo udanym zakupem był błyszczyk Kiko Bridgerton Brilliant Bliss Lip Gloss 03 Mauve Moonlight. Nie wykluczam, że będę śledzić kolejne edycje limitowane, choć na razie wolę skupić się na serii Kiko 3D Hydra Lipgloss. Odcień 21 Brun Rose okazał się co prawda mało trafiony (delikatnie mówiąc 😉), ale formuła była tak dobra, że zużyłam go z przyjemnością do samego końca i kupiłam następne kolory. Póki co jestem oczarowana i mam nadzieję, że ten zachwyt zostanie ze mną na dłużej. Do zalet należy również fantastyczny aplikator!

Nie mogę też nie wspomnieć o moim absolutnym hicie sprzed lat – Estee Lauder Pure Colour Lipgloss w odcieniu Divine Plum. Kolor, formuła, komfort – wszystko było w nim idealne. Ten kosmetyk został stworzony dla mnie. Był częścią blockbustera EL sprzed dwóch lat i niestety obecnie nie jest dostępny, ale marka co jakiś czas odświeża swoją ofertę, więc wciąż mam nadzieję na jego powrót. Na szczęście zrobiłam mały zapas, więc jeszcze nie raz się tu pojawi. 😍

Na koniec – mój sprawdzony klasyk, czyli Dior Lip Glow w odcieniu Mahogany. To już kolejne opakowanie, choć muszę przyznać, że mam wrażenie, iż kolejne reformulacje wpłynęły na jego kolor i nie jestem pewna, czy wrócę do tej konkretnej wersji. Za to do innych odcieni – zdecydowanie tak.

Ph. Doctor Lip Gloss Mango oraz Augustinus Bader Lip Balm opisywałam już wcześniej, więc w tym miejscu dorzucę tylko kilka słów o perfumowanej mgiełce, którą znalazłam w pudełku Cult Beauty The Effortless Makeup Edit (o ile dobrze pamiętam). Niestety ten wariant zapachowy nie do końca przypadł mi do gustu – ma w sobie pewną „solarną” nutę, za którą nie przepadam. Podejrzewam, że to „wina” tuberozy w składzie. Dla kontrastu – perfumy Nivea Sun czy Jil Sander Sun uwielbiam!

Nie wrócę też do Max Factor 2000 Calorie Lip Glaze 105 Berry Sorbet. Początkowo bardzo mi się spodobał, ale z czasem czar prysł. Kolor na moich ustach stawał się neonowy, a formuła przesuszała usta przy regularnym używaniu. Do tego zapach i posmak były nie do końca w moim typie. Myślę, że w ofercie drogeryjnej można znaleźć znacznie lepsze produkty – i to w niższej cenie.

Kolejnym kosmetykiem, do którego nie sięgnę ponownie, jest Lit Up Highlight Stick Westman Atelier w kolorze Brulee – także z pudełka Cult Beauty, w formacie deluxe size. Sama formuła zrobiła na mnie wrażenie: cudowne mokre wykończenie, świetna współpraca ze skórą i imponująca trwałość. Niestety kolor zupełnie nie dla mnie. Producent opisuje go jako „glassy bronze gold”, ale ja widzę w nim dużo czerwieni – wręcz odcień terakoty. Próbowałam łączyć go z brązerem czy różem, jednak efekt za każdym razem utwierdzał mnie w przekonaniu, że to nie jest mój kolor. Za to ogromnie ciekawią mnie nowe warianty – przede wszystkim Garconne, który na pewno kupię, a także Parla. W rezerwie zostają jeszcze Lit oraz Nectar.

Bardzo polubiłam Veoli Time To Blush i poważnie rozważam zakup nowego opakowania – może nie od razu, ale w niedalekiej przyszłości. Na razie mam dwa róże w podobnych odcieniach, więc decyzję odkładam. Po cichu liczę, że marka rozszerzy paletę kolorów, bo formuła jest naprawdę rewelacyjna. Choć nie przepadam za trendem clean beauty z wielu powodów, tutaj muszę przyznać, że Veoli stworzyło świetny produkt pod każdym względem. Moja prezentacja znajduje się tutaj: link do posta na Instagramie.

Nyx Glitter Primer – nowe opakowanie już czeka, więc choć poprzednie nie zostało zużyte do końca, wylądowało w koszu. To nie jest kosmetyk, po który sięgam codziennie, ale lubię mieć go pod ręką, więc wymiana co jakiś czas jest wskazana.

Zużyłam miniaturę Anastasia Beverly Hills Volumizing Tinted Brow Gel w kolorze Taupe, ale w użyciu mam już pełnowymiarowe opakowanie. Bardzo lubię ten żel – świetnie działa, ma dobrą trwałość i idealny kolor! Wcześniej regularnie kupowałam Glossier Boy Brow Volumizing Eyebrow Gel-Pomade w kolorze Brown (recenzja tutaj) i niedawno również do niego wróciłam. Oba produkty bardzo mi odpowiadają, a w kwestii barwionych żeli do brwi mam naprawdę wysokie wymagania.

Pozostając przy temacie brwi – nie mogę pominąć Hourglass Arch Brow Sculpting Pencil, tym razem w odcieniu Warm Blonde. Choć kredka ma tylko 0,4 g, przy regularnym stosowaniu (wypełnianie całych brwi) starcza mi na ok. 8–9 miesięcy. To świetny bilans właściwości, pojemności i ceny. Do tego nie widzę na rynku produktu, który mógłby z nią konkurować. Formuła tej kredki jest jedyna w swoim rodzaju, a ja jestem jej wierna od wielu lat – właściwie od momentu, gdy pojawiła się w sprzedaży. W tym czasie zdążyłam przetestować prawie całą paletę kolorów, zmieniając odcienie razem z kolorem włosów.

Do kategorii kosmetyków zapomnianych z pewnością należy Artdeco Waterproof Maker Clear Mascara Top Coat, który został wycofany ze sprzedaży. Szkoda! Ja chętniej używałam go do utrwalania brwi niż jako top coatu na tusz do rzęs, który miał zapobiegać odbijaniu czy rozmazywaniu. Dużym atutem była jego szczoteczka – dość puchata, a przy tym niezwykle aksamitna w dotyku. To ważne przy przeczesywaniu brwi. Do dziś pamiętam sztywnego „drapichrusta” z Clarins... brrr!

Zbliżając się do końca (tak, nie sądziłam, że powstanie tak długi tekst! :D), skupię się na tuszach do rzęs. Od mniej więcej roku jestem pod ogromnym wrażeniem Maybelline Lash Sensational Full Fan Effect Mascara Burgundy Brown oraz Maybelline Lash Sensational Sky High Burgundy Haze. One są genialne! I choć lubię testować nowości, to regularnie do nich wracam, bo jakość trzyma poziom. Niestety, w mojej lokalizacji Burgundy Brown bywa trudno dostępna, więc gdy tylko mam okazję, robię zapas.

Przy tej okazji muszę wspomnieć też o Eveline Variete Lashes Show Full Volume Ultra-Length Mascara Brown – kolejnej perełce za grosze. Nawet jeśli trzeba ją wymieniać raz w miesiącu, to i tak jest opłacalna. Z ciekawości kupiłam też Eveline Variete Lashes Show Length, Volume & Care Lash Primer i nie widzę większej różnicy w porównaniu do Eveline Cosmetics Advance Volumiere Concentrated Eyelashes Serum 3w1. Oczywiście nie są to produkty tego samego kalibru, co Dior Diorshow Maximizer, ale przy tej cenie i kondycji moich rzęs – nie oczekuję cudów.

Przy okazji wyjazdów zużyłam miniaturę Dior Diorshow Maximizer 3D Lash Primer (w poprzedniej wersji – obecnie mamy już 4D, która faktycznie jest świetnym boosterem).

Do MAC MACstack Mascara Brown na pewno wrócę, między innymi dlatego, że chcę się upewnić w swoich wrażeniach. Bardzo mi się spodobała – więcej pisałam o niej na Instagramie.

Za kolor i efekt pokochałam YSL Lash Clash Extreme Volume Mascara Brown, o czym opowiadałam dokładnie tutaj. Potem przyszło gorące lato, w międzyczasie kupiłam ją także w kolorze zielonym i pojawiła się porcja nowych wrażeń. Nie zdradzę ich jeszcze teraz – zostawię to na omówienie odcienia 03 Scandalous Green.

Tyle na dzisiaj – dziękuję za uwagę!

👉 Macie w kosmetyczkach produkty, które – choć wycofane – wspominacie z ogromnym sentymentem?
👉 Jestem ciekawa Waszych ulubieńców i rozczarowań – podzielcie się w komentarzach!


Pozdrawiam serdecznie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Entuzjastka świadomej i skutecznej pielęgnacji. Działająca niekomercyjne i hobbystycznie. Jest to jedna z moich stref relaksu :) Poznaj mój świat określany przez potrzeby skóry/rosacea w remisji. Od dawna nie gonię kosmetycznego króliczka, nie testuję TYLKO sprawdzam i
dopasowuję poszczególne elementy, by całość była spójna.
1001 Pasji, to wiele stron jednej kobiety <3
#freefromPR

Dziękuję za wszystkie Wasze komentarze, każdy z nich sprawia że TO miejsce ożywa dzięki WAM!
Jeżeli jeśli chcesz zaprosić mnie na swoją stronę, nie wklejaj linków w komentarzach. W wolnej chwili zajrzę z chęcią do Ciebie :)
Zastrzegam sobie prawo do usunięcia reklamowych postów, które zostaną zamieszczone bez mojej zgody.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...