Witajcie,
dawno, dawno temu zostałam wybrana przez Hexxanę na recenzentkę gościnną i chciałabym
(w końcu!) podzielić się z Wami opinią na temat trzech poniższych produktów Flosleku, tj. tropikalnego
żelu pod prysznic Noni & Black Currant oraz dwóch maseł do ciała z serii
Natural Body –Acerola & Cherry Berry, a także Karite & Olej Babassu. Hexxana wybrała mnie na podstawie
formularza, w którym napisałam, że ta recenzja byłaby dla mnie świetnym testem
przed tym jak założę własnego bloga – tak, takie myśli chodzą mi po głowie od
dłuższego czasu… Jaki wpływ na moje plany z tym związane miała ta recenzja? O
tym dowiecie się na koniec notki, o ile dotrwacie i nie zaśniecie w trakcie
czytania (gdyby tak było to polecam osobom, które cierpią na bezsenność) :)

Zanim
przejdę do właściwej recenzji
chciałabym trochę ponarzekać na to,
co na pierwszy rzut oka mi się nie spodobało, nie będą to jednak „żale”
odnośnie produktów samych w sobie… Floslek to nasza rodzima firma, dlatego tym
bardziej trudno mi zrozumieć stosowanie anglojęzycznych nazw na opakowaniach
produktów – np. otrzymany do recenzji tropikalny żel pod prysznic Noni &
Black Currant – rozumiem, że nazwy Noni nie można zastąpić niczym innym (morwa
indyjska nie brzmi już tak dobrze, prawda? Hawajska nazwa „Noni” jest jednak
bliższa tropikom…), ale Black Currant czyli Czarna Porzeczka, byłaby już
bardziej zrozumiała dla klientów, ale zapewne polska nazwa psuje efekt i
wydźwięk jaki tworzy nazwa „tropikalny żel pod prysznic”, no bo pierwsza myśl
jaka nam się pojawia w głowie to myśl „gdzie czarna porzeczka, a gdzie tropiki?!?!”.
Tutaj muszę przyznać, że poczułam się delikatnie oszukana… Podobnie jest jeśli
chodzi o Karite. Tutaj chyba chodziło o zaskoczenie klienta czymś nowym… założę
się, że mniej osób słyszało o Maśle Karite niż o Maśle Shea, które jest obecnie
dodawane dosłownie do co do drugiego produktu pielęgnacyjnego… Tak więc
ponarzekałam, teraz czas na recenzję!
TROPIKALNY
ŻEL POD PRYSZNIC
NONI & BLACK CURRANT
(zdj. ze strony producenta)
Parę
słów od producenta:
„Delikatnie oczyszcza skórę, odświeża i pielęgnuje.
Nie powoduje nadmiernego wysuszania i złuszczania naskórka. Gładka, pięknie pachnąca, odpowiednio
nawilżona skóra.
Łagodny żel do mycia ciała wzbogacony
ekstraktem z noni, który działa wzmacniająco i kojąco oraz intensywnym zapachu
czarnej porzeczki. Polecany do każdego rodzaju skóry.”
Moje wrażenia…
Jeśli chodzi o opakowanie żelu to mieści ono 250
ml zielonego, dość gęstego produktu,
jest wykonane z przezroczystego plastiku, dzięki czemu dokładnie widać bieżące
zużycie produktu. Bardzo ciekawym rozwiązaniem było zabezpieczenie wieczka
przed otwarciem produktu przez tzw. „sklepowych macaczy” – nie dość, że wieczko
zabezpieczała naklejka z certyfikatem
natury Floslek, to dodatkowo był zamocowany plastik, który przed pierwszym
użyciem należy usunąć. Lubię takie rozwiązania, bo wtedy mam pewność, że nikt
nie otwierał produktu, który chcę kupić, mam pewność, że kosmetyk jest świeży,
a jego zapach nie jest zwietrzały. Z drugiej jednak strony może być to problem
dla osób, które takie produkty kupują przede wszystkim z powodu walorów
zapachowych, a jak wszyscy wiemy testerów żeli nie ma (a przynajmniej ja się z
tym nie spotkałam). Opakowanie pod względem estetycznym nie rzuca na kolana,
ale moim zdaniem jest wystarczające, jednak gdybym zobaczyła ten żel na półce w
drogerii pewnie bym po niego nie sięgnęła, a skupiłabym się zapewne na
kolorowych żelach np. Original Source.
Zapach, tak jak w przypadku innych
zapachowych kosmetyków, jest kwestią indywidualną. W tym przypadku bardzo przypadł
mi do gustu, chociaż nie wiem jak pachnie owoc noni więc nie mogę stwierdzić,
czy został dobrze odzwierciedlony. Nie czuję natomiast ani krzty czarnej
porzeczki. Żel ma specyficzny zapach,
trudno go dobrze określić, nie pachnie niczym co znam, nie mam się do czego
odnieść opisując go. Jest słodkawy, ale
nie przesłodzony, jak dla mnie pachnie identycznie jak masło tej firmy,
które również dostałam do oceny – Karite & Olej Babassu, tylko coś mi się
nie zgadza – żel ma być tropikalny z
noni i czarną porzeczką, a pachnie jak karite i olej babassu. A może to karite
i olej babassu pachnie jak noni i czarna porzeczka?! Już sama nie wiem! Co
do samej nazwy „tropikalny”, nie czuję w
nim tropików, nie kojarzy mi się także z żadnym produktem innej firmy ani
owocem, który określa się mianem „tropikalny”. Musicie same/sami go powąchać
żeby to ocenić :)
.
Na opakowaniu można znaleźć
informację, że żel nie zawiera parabenów,
posiada certyfikat natury Floslek. Odnosząc się do opisu producenta, że żel ma pobudzać i orzeźwiać to nic
takiego nie zauważyłam. Owszem, jest przyjemny w użyciu, spełnia swoją rolę oczyszczającą
ciało, nie wysusza, odświeża. Skóra po użyciu żelu jest
pachnąca, ale zapach pozostaje wyczuwalny na ciele przez nie więcej niż 10
minut. Nie zauważyłam także długotrwałego nawilżenia, owszem jest uczucie
gładkiej i nawilżonej skóry, ale po wytarciu skóry ręcznikiem trzeba zastosować jakiś balsam, albo
tak jak w moim przypadku masło tej samej firmy. Rzeczywiście, żel jest łagodny,
przyjemny, ale fajerwerków nie ma... W sklepie internetowym producenta
zapłacimy za niego 13,80 zł, co
uważam, za wygórowaną cenę w stosunku do pojemności 250 ml żelu (swoją drogą
dosyć wydajnego, na pewno zdecydowanie bardziej niż żele Original Source). Produkt
pochodzi z serii Natural Body – program
naturalnej pielęgnacji ciała. Co do tej „naturalnej pielęgnacji” to poniżej
przedstawiam Wam skład, same/sami oceńcie czy nazwa serii jest zgodna z
rzeczywistością. Ja na analizie składów się nie znam, więc do oceny pozostawiam
to Wam :)

Podsumowując, żel jest dość przyjemny, nie zrobi
nikomu krzywdy, ale myślę, że konkurencja na tym polu jest tak duża, że za niższą cenę spokojnie możemy znaleźć
dużo lepszy produkt.
MASŁA DO CIAŁA ACEROLA & CHERRY
BERRY
ORAZ KARITE & OLEJ BABASSU
Ze względu na to, że masła nie
różnią się wg mnie praktycznie niczym poza zapachem postanowiłam, że opiszę je
razem, uwzględniając różnice i podobieństwa między nimi.
Opis
producenta:
Oba masła mają taki sam opis co do
zastosowania oraz co do wyników badań:
„Owocowa rozkosz dla zmysłów i ciała.
Idealna pielęgnacja skóry przesuszonej, odwodnionej, normalnej oraz skłonnej do
okresowego spadku nawilżenia. Masło doskonale nadaje się do masażu ciała”.
„Latem masło doskonale regeneruje skórę
przesuszoną i odwodnioną wskutek intensywnego opalania, a zimą wygładza,
uelastycznia, nawilża i natłuszcza skórę, która jest poddana działaniu
centralnego ogrzewania.”
„- intensywna regeneracja skóry (97%
badanych) - zmniejszenie uczucia napięcia i szorstkości (97% badanych) - bardzo
dobre nawilżenie skóry (po 5h nawilżenie jest o 60% większe od początkowego)
Skóra sprężysta i aksamitna w dotyku, odpowiednio nawilżona i natłuszczona.”
Karite
& Olej Babassu:
„Masło Karite, naturalne oleje roślinne:
babassu, słonecznikowy i oliwa z oliwek rewitalizują, natłuszczają i zmiękczają
skórę. Ekstrakt z noni łagodzi, wzmacnia i uelastycznia skórę suchą, wrażliwą i
alergiczną.
Acerola & Cherry Berry:
„Ekstrakt z aceroli ma silne działanie
przeciwstarzeniowe, a także nawilża i ujędrnia suchą, wrażliwą i alergiczną
skórę. Naturalne oleje roślinne słonecznikowy, babassu, masło Shea i oliwa z
oliwek natłuszczają i zmiękczają skórę.”
Moje
wrażenia…
Oba masła zawierają olej słonecznikowy,
babassu i oliwę z oliwek – wydaje się więc, że wersja z Acerolą i
Cherry Berry została wzbogacona jedynie zapachem i ekstraktem z Aceroli, czyli
po prostu to „stuningowana” wersja
Karite i Olej Babassu…
Opakowania obu
maseł są wykonane z porządnego, grubego plastiku, kształt opakowania jest
tradycyjny jeśli chodzi o tego typu produkty. Całość zapakowana jest w
dodatkowy zafoliowany kartonik więc widać, że producent dba o to, by klient otrzymywał świeży, nie otwierany przez
nikogo produkt. Kształtne pudełeczko mieści 240 ml produktu – w przypadku aceroli & cherry berry –
różowego, a karite & olej babassu – jasno zielonego. Fajnym rozwiązaniem
jest umieszczenie pod pokrywką dodatkowego „ochraniacza” dla masełek, tj. dodatkowej, płaskiej pokrywki z
wypustką, aby można było ją wygodnie podnieść nie upuszczając i nie mażąc
wszystkiego wokół masłem. Nie ma co tu się dłużej rozwodzić – opakowanie
porządne, praktyczne, jak dla mnie bez
wad. Pod względem estetycznym wygląda nieźle, na pewno nie obrzydzi
wyglądem łazienki :)
Zapach w obu przypadkach jest obłędny. Tak jak pisałam wyżej o
żelu Noni i Black Currant pachnie on praktycznie identycznie jak masło Karite
& Olej Babassu, być może dlatego, że w maśle tym zastosowano wyciąg z noni,
o czym dowiadujemy się dopiero z opisu producenta z tyłu opakowania… Oba
zapachy wydają się słodkawe, o ile w przypadku Karite & Olej Babassu jest
bardziej mdły (ale nadal ciekawy, specyficzny, trudny do opisania, nieznany, oryginalny), o tyle Acerola & Cherry Berry jest bardziej orzeźwiający, świeży. Myślę, że latem
bardziej sprawdziłoby się to drugie, a jesień/zima to świetny okres na
wypróbowanie słodkawego, przywodzącego na myśl wakacje zapachu Karite & Olej
Babassu. Jeśli teraz, po wypróbowaniu obu tych maseł, musiałabym zdecydować się
na jedno to nie potrafiłabym podjąć decyzji, oba mnie urzekły, tym bardziej, że zapach przez jakiś czas
utrzymywał się na skórze, ale nie był to nachalny efekt, tylko bardzo subtelny,
który osobiście bardzo mi odpowiadał.
Konsystencja idealnie
oddaje nazwę produktów – jest właśnie taka maślana,
kremowa, ale gęsta, zbita, nie twarda i nie tłusta.
Przyznam
Wam się, że mam problem z używaniem wszelkich mazideł do ciała, zawsze używałam
balsamów, które po tygodniu odstawiałam, bo „nie mam czasu”, „nie chce mi się”,
„jak raz nie użyję to nic się nie stanie” – stawało się, skóra stawała się
szybko przesuszona. W przypadku tych maseł zmobilizowałam się, aby moja
PIERWSZA W ŻYCIU recenzja była jak najbardziej profesjonalna, dokładna i
„prawdziwa”. Nie był to jednak jedyny powód codziennego stosowania masełek! Po
prostu tak świetnie się sprawdzały,
że nie sposób mi było odmówić sobie używania ich i dawania owocowej rozkoszy mojemu ciału, o której pisał producent.

Oba
masła naprawdę są świetnymi produktami,
bardzo dobrze się rozprowadzają,
można je stosować na całe ciało. W
mojej ocenie spełniają obietnice
producenta praktycznie w 100%! Ciało po ich użyciu było przez długi czas nawilżone, sprężyste,
ukojone (świetnie sprawdzały się po depilacji!), podczas sezonu grzewczego
rzeczywiście świetnie się sprawdziły – przez całą zimę nie zauważyłam ani
skrawka przesuszonej skóry. Używałam maseł po wieczornej kąpieli, nie pozostawiały tłustej warstewki,
która przy masłach jest często spotykana (np. Eveline)… Kiedy używałam masła wieczorem, rano następnego dnia nie musiałam już
tego robić, bo ciało nadal było nawilżone, i nawilżenie to trwało aż do
wieczornej kąpieli. Mimo to, warstewki tej nie odczuwało się na skórze, bo
masełka są niezwykle lekkie. Muszę
przyznać, że sprawdziły się także podczas jednego z niewielu wiosennych, ciepłych
dni kiedy założyłam krótkie spodenki. Przed wyjściem z domu nałożyłam niewielką
ilość masła na nogi – mój chłopak od razu zauważył, że mam pięknie lśniące,
nawilżone nogi. Nie było to spowodowane tłustą warstwą, która wyglądałaby nieciekawie,
tylko był to wygląd „zdrowych”, zadbanych nóg. Masło szybko się wchłania, więc nawet w zimowe poranki sprawdzało się
świetnie kiedy trzeba było szybko wyjść, nie tłuściło mi też obcisłych jeansów
zaraz po użyciu.
Poniżej
wklejam Wam składy, nie biorę się za ich analizowanie, bo się na tym nie znam.
Jedyne co mogę powiedzieć, to to, że choćby miały najbardziej szkodliwe
substancje w sobie, to nie zrobiły mi one żadnej krzywdy :P
Jeśli
chodzi o wydajność, to dwa opakowania po 240 ml starczyły mi na ponad pół roku (a Karite & Olej
Babassu jeszcze nie sięgnął dna), co myślę, że przy prawie codziennym używaniu
(i podkradaniu mi maseł przez mamę i siostrę) jest bardzo dobrym wynikiem.
Cenowo myślę, że także wygląda to nieźle – 22,60
zł/240 ml.
Podsumowując,
masła Flosleku to naprawdę świetne
produkty, godne uwagi, w rozsądnej cenie, ciało po użyciu jest gładkie i
nawilżone, nie lepi się, ja na pewno skuszę się na kolejne wersje zapachowe!
Hexxanie
bardzo dziękuję za stworzenie okazji do sprawdzenia się w roli recenzentki, a
Wam dziękuję za dotrwanie do końca (jeśli to czytacie to zakładam, że
dotrwaliście:)).
Obiecałam, że odpowiem na pytanie z początku notki, tak więc… wiem już, że
praca blogerki to naprawdę nie przelewki, tylko ciężka i pracochłonna praca. Do
napisania tej recenzji zbierałam się bardzo długi czas, aż się bałam, że
Hexxana mnie wyklnie w kolejnych mailach, ale na szczęście nic takiego się nie
stało ;) Teraz wiem, że bycie blogerką to nie tylko fajny efekt końcowy, a
trudna praca, której (już to wiem) na tą chwilę nie mogłabym się poświęcić w
100%, tak więc nie, nie założę swojego bloga z wypocinami kosmetycznymi, ale
będę czytać, czytać i czytać! Hexxano,
jeszcze raz dziękuję Ci za to doświadczenie!
Beata
(Trouble Maker)