Ponad miesiąc temu włączyłam do pielęgnacji zestaw kosmetyków polskiej marki My Magic Essence. Zakupy z tej firmy rozważałam już wcześniej, choć muszę przyznać, że nie byłam całkowicie przekonana do ich filozofii ani specyficznego marketingu. To temat na dłuższą opowieść, jednak postanowiłam dać szansę produktom, które wybrałam. Warto też dodać, że marka niedawno wprowadziła nową szatę graficzną. Choć taka zmiana zwykle cieszy oko, w tym przypadku nie wydała mi się szczególnie wyróżniająca ani zapadająca w pamięć — a chyba taki był zamysł.
Moja pielęgnacyjna przygoda z My Magic Essence rozpoczęła się od Luxe Balm, który dostałam w prezencie od pewnej przemiłej Osoby. Po raz kolejny dziękuję za tę miłą niespodziankę! To był idealny moment, by dobrać kilka produktów i poznać markę bliżej. Mój wybór padł na: Ocean Pure – piankę do mycia twarzy, Pink Touch Hydro Shot for skin – krem do twarzy oraz Lip Balm. W przyszłości myślę jeszcze o serum Glow Up i toniku Rose Drink for skin – Triple Hydration Facial Toner, ale to plany na później.
Lip Balm – gwiazda zestawuZdecydowanie największe wrażenie zrobił na mnie balsam do ust. Zachwycił mnie na wielu poziomach i mam nadzieję, że utrzymam to zdanie aż do samego końca opakowania. Uwielbiam jego zapach, konsystencję oraz to, jak zachowuje się na ustach. Formuła jest otulająca, ale nie obciążająca. Nie tworzy grubej warstwy, a komfort noszenia jest wzorowy.
To zupełnie inna propozycja niż np. balsam-maska Miód Ministerstwa czy produkty Lanolips. Efektem bliżej mu do maski Tatcha, natomiast wykończenie przypomina delikatny lakier do ust — piękna, lśniąca tafla, którą można wzmocnić kolejną warstwą. Choć najczęściej używam go na noc, bardzo lubię nakładać go również przed wyjściem. Dobrze trzyma się skóry, schodzi równomiernie i naprawdę robi wrażenie. To świetny kosmetyk.Luxe Balm – aromatyczne ukojenieJeśli śledzicie mój blog, wiecie, że darzę ogromną sympatią wszelkiego rodzaju balsamy do twarzy. Nic więc dziwnego, że Luxe Balm skradł moje serce. Piękny aromat, przyjemna formuła, miłe wrażenia sensoryczne — wszystko zachęca, by po niego sięgać.
Choć nie zastąpi mojego ukochanego Mahalo Indigo Balm, to jest naprawdę dobrą konkurencją dla lipidowego balsamu Rosa Canina z Cetonii / Szmaragdowych Żuków. W balsamach tej marki zapach odgrywa dużą rolę i tutaj również wpływa na całość doświadczenia.Pink Touch Hydro Shot to bardzo przyjemna baza pielęgnacyjna, choć ma jedną wadę: małą pojemność (30 ml) w relacji do ceny i wydajności. Po miesiącu regularnego stosowania zużyłam około ¾ opakowania — i to stosując krem tylko na twarz.
Zalety? Delikatny, przyjemny zapach, zdecydowanie mniej intensywny niż w pozostałych produktach. Konsystencja gęsta, ale nie ciężka — podczas aplikacji krem otula skórę, zmiękcza i koi. Sprawdza się też pod makijaż. Przy niższych temperaturach wymaga dodatkowego wsparcia, natomiast latem sprawdziłby się idealnie.Nie jestem natomiast zadowolona z opakowania. Plastikowa nakładka słabo zabezpiecza produkt, a po otwarciu okazało się, że krem zebrał się na krawędziach słoiczka i wewnątrz nakrętki — mimo nienaruszonej banderoli. To psuje pierwsze wrażenie, zwłaszcza przy kosmetyku tej klasy cenowej.Ocean Pure – skuteczna, ale mało wydajnaPiankę kupiłam głównie dlatego, że producent zapewnia, że usuwa makijaż — i faktycznie, radzi sobie z nim świetnie, także z mocniejszym tuszem czy trwałymi cieniami. Natomiast absolutnie nie nazwałabym jej wydajną. Jedna pompka wystarcza do mycia twarzy, ale już do demakijażu musiałam używać jej znacznie więcej.
W ciągu miesiąca zużyłam ponad ¾ opakowania.Dodatkowo pianka nie sprawdza się w podróży — opakowanie nie jest w pełni szczelne, etykieta zaczęła się odklejać jeszcze przed pierwszym użyciem. Kolejny minus jak na tę półkę cenową.Co do delikatności: po kilku dniach stosowania pod rząd odczuwałam mocne ściągnięcie skóry tuż po osuszeniu twarzy. Nie pojawiło się skrzypienie, ale komfort zdecydowanie nie był idealny. Lepiej też uważać, by produkt nie dostał się do oczu — szczypie naprawdę mocno. Może sprawdzić się jako pierwszy etap demakijażu twarzy, ale do oczu nie zachęca.
Początkowo miałam ochotę zaszaleć i kupić coś więcej, ale ostatecznie pomyślałam, że lepiej dać sobie czas i odłożyć większe zakupy na później. I dobrze zrobiłam.
Owszem, chętnie sprawdzę produkty z mojej listy życzeń i mam ochotę na kolejne opakowania balsamu do ust oraz balsamu do twarzy, jednak najpierw chcę zużyć obecne kosmetyki do końca, utrwalić wrażenia i dopiero w ramach Akcji Zerowanie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy rzeczywiście warto robić dalsze zakupy.
Dotychczasowych wyborów absolutnie nie żałuję, ale też żaden z nich nie wywołał u mnie takiego zachwytu, by od razu zamawiać zapas do szuflady. Krem Pink Touch z łatwością zastąpię innym, do pianki na pewno nie wrócę. Balsam do twarzy zachwyca, lecz na pierwszym miejscu pozostaje Mahalo (a dodatkowo mam już w zapasie lipidowy balsam z Cetonii).
Na placu boju zostaje wyłącznie balsam do ust — choć i tutaj zrobię przerwę, bo wcześniej zamówiłam nowość od Ministerstwa w mojej wymarzonej wersji zapachowej Róża–Malina. Na razie więc: pas.
Zaskoczyły mnie daty ważności, a konkretnie symbol trwałości po otwarciu (PAO). W przypadku pianki, kremu i balsamu do twarzy wynosi on jedynie 4 miesiące. Tylko balsam do ust posiada datę ważności typu EXP, która na szczęście jest dość długa.Z jednej strony niewielka wydajność — a właściwie jej brak — w przypadku pianki i kremu sprawia, że ich zużycie w tym czasie nie stanowi większego wyzwania. Mimo to warto o tym pamiętać i brać PAO pod uwagę przy planowaniu pielęgnacji. Wątpliwości mam głównie przy Luxe Balm. Mimo że ma zaledwie 15 ml, to jego bogata formuła sprawia, że nie jestem pewna, czy byłabym w stanie zużyć go w ciągu 4 miesięcy. Sięgam po niego regularnie, a mimo to stopień zużycia wskazuje, że trzeba mieć na uwadze datę przydatności po otwarciu.
Teoretycznie nie jest to duży problem — zwłaszcza teraz, gdy moja pielęgnacja jest bardzo minimalistyczna. Za to od strony praktycznej, to nie jest produkt, po który sięgam codziennie, więc wymusza uwzględnienie w bieżącym użyciu.
Podsumowując, moja przygoda z My Magic Essence okazała się ciekawa i wartościowa, choć nie bez zastrzeżeń. Cieszę się, że mogłam poznać te kosmetyki bliżej, wyciągnąć wnioski i uporządkować własne preferencje. Teraz daję sobie czas na spokojne zużycie produktów i dalsze obserwacje.
Jak zawsze — będzie szczerze, bez pośpiechu i zgodnie z założeniami Akcji Zerowanie.
Dziękuję, że zaglądacie i czytacie. Do następnego wpisu! 🌿✨







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Entuzjastka świadomej i skutecznej pielęgnacji. Działająca niekomercyjne i hobbystycznie. Jest to jedna z moich stref relaksu :) Poznaj mój świat określany przez potrzeby skóry/rosacea w remisji. Od dawna nie gonię kosmetycznego króliczka, nie testuję TYLKO sprawdzam i
dopasowuję poszczególne elementy, by całość była spójna.
1001 Pasji, to wiele stron jednej kobiety <3
#freefromPR
Dziękuję za wszystkie Wasze komentarze, każdy z nich sprawia że TO miejsce ożywa dzięki WAM!
Jeżeli jeśli chcesz zaprosić mnie na swoją stronę, nie wklejaj linków w komentarzach. W wolnej chwili zajrzę z chęcią do Ciebie :)
Zastrzegam sobie prawo do usunięcia reklamowych postów, które zostaną zamieszczone bez mojej zgody.